niedziela, 2 lipca 2023

Renault Fuego 1:43 Maxichamps

Szczerze mówiąc to długo rozmyślałem nad tym, jak przedstawić we wpisie Renault Fuego. Do głowy wpadały mi różne pomysły. Wśród nich był także ten, aby Fuego zestawić ze sloganem reklamowym francuskiej marki: "Renault to pełnia życia". Poległem jednak w przedbiegach, gdyż za żadne skarby nie potrafię dostrzec przesłania, którym kierował się twórca tego radosnego hasła. Postanowiłem więc pójść na łatwiznę i powiedzieć Wam z jakim podejściem do Renault, oraz innych francuskich wynalazków, przyszło mi się w życiu najczęściej spotkać.




Nie oszukujmy się. Wiadomo nie od dzisiaj, że włoskie samochody mają piękną karoserię, ale także awaryjną technikę. Francuskie z kolei w przeważającej mierze są udziwnione do bólu. Bywa, że odstają stylistycznie od reszty motoryzacyjnego świata. Jeżeli widzieliście kiedyś Citroena SM, to wiecie o czym piszę. Awaryjnością Francuzi mogą przybić sobie piątkę z włoskimi inżynierami. Goryczy do gara przelały historie z Laguną II, która to otrzymała łatkę "Królowa lawet".


W moim rodzinnym domu niechęć do francuskiej motoryzacji miała inne podłoże. Dotyczyła niesnasek pomiędzy moimi najbliższymi. Wujek jeździł dawno temu Simcą 1100 i często miałem okazję słyszeć opinię mojego Taty, nie popartą żadnymi argumentami. Brzmiała ona nie inaczej jak: To jest francuskie "g". Tata był mechanikiem i znał się na rzeczy, ale tym razem zdawałem sobie sprawę, że przemawiała przez niego niechęć do swojego szwagra. W latach dziewięćdziesiątych narzekano często na rozwiązania technologiczne francuskich maszyn, ale zapewne było to powodowane niewłaściwym eksploatowaniem oraz serwisem. Nie wspomnę już o tym, jak bardzo mechanicy bali się tych samochodów, głównie z braku wiedzy. Kiedyś na moim starym blogu opisałem historię sąsiada walczącego na co dzień ze swoim Citroenem GS. Chociaż leżał pod nim w niedzielę i Święta to był w nim ślepo zakochany. Znam też inną historię. W którymś momencie niezbyt rozgarnięty życiowo inny z sąsiadów borykający się z różnymi egzystencjonalnymi problemami postanowił dorzucić sobie kolejny krzyż, którym było Renault 18. Samochód ten był brzydki do bólu, zaniedbany i odpychający. Rdza goniła rdzę po całej karoserii i po wszystkich elementach mechanicznych tego pojazdu. Bardzo było blisko od 18-stki do Fuego, gdyż ten, co nieco zapożyczył właśnie z tego modelu. Jedyną pozytywnym aspektem tego zakupu było to, że sąsiad bez dyplomu wykwalifikował się przy tej "renówce" na dobrego majstra.


Widzicie więc, że nie mam dobrego przekonania o tych samochodach, zwłaszcza w kwestii ich trwałości. Nie zmienia to jednak faktu, że jest coś w tych samochodach, co może się podobać i zachęcać tych ludzi do wierności tym pojazdom. Jest nią na pewno oryginalna stylistyka i takie same rozwiązania, których nie znajdziemy u innych producentów. Jedną z osób odpowiedzialnych za nadwozie Fuego był Robert Opron, który to przeszedł do Service Style Automobile Renault z Citroena. To z pod jego ręki wyszły takie dziwadła jak Citroen SM i CX, a to już wiele znaczy. Auta te nie należą do nudnych. Są wręcz niespotykanie interesujące i szokujące. O Fuego nie można niestety powiedzieć tego samego, nie znaczy to jednak, że nie może się podobać. Mnie osobiście najbardziej urzekły obręcze kół tego pojazdu. Może o tym jednak przy okazji oceny miniatury.

Geneza Fuego to rok 1977 i prototyp nadwozia. Wtedy miał nazywać się jeszcze inaczej - chronologicznie przyszła kolej na typ R19. Karoseria miała kształt klina. Na całej długości boku nadwozia zastosowano pas z ryflowanego plastiku, który znalazł się także na seryjnym pojeździe. Na prototypie były także felgi, o których już wspominałem. Właściwie od słupków A kształt prototypu przeniesiono do produkcyjnego Renault. Tylna gięta szyba pełniła rolę pokrywy bagażnika. Szyba ta była fabrycznie wyposażana w ogrzewanie, a dodatkowo można było domówić do niej wycieraczkę.

Oficjalna premiera nastąpiła w Genewie 1980 roku. Chwilę wcześniej pokazano go jednak w Hiszpanii i tutaj uwaga! Najprawdopodobniej w związku z tą prezentacją otrzymał hiszpańską nazwę Fuego. Znowu, jak w przypadku poprzednich wpisów o Oplu Monza i Alfie Romeo Montreal pytam dlaczego taka niepasująca do tego samochodu nazwa? Fuego znaczy ogień.

Na pewno ognia nie dawały oferowane jednostki napędowe. Bo jak można określić dynamikę jazdy w rozpędzaniu się do pierwszej setki z najsłabszym silnikiem w 15, a z najlepszym w 9,5 sekundy. Najmniejszy ze stosowanych w Fuego motorów to ośmiozaworowe 1.4 w dodatku z wałkiem rozrządu w bloku silnika. Krzesał z siebie skromne 64KM i 101Nm maksymalnego momentu obrotowego. Był stosowany w najuboższej odmianie TL. Średnio wyposażone Fuego GTL i GTS były dostępne już z nieco mocniejszym napędem, gdyż oferowano w tym przypadku pojemność 1.6L ,moc 96KM i moment obrotowy rzędu 130Nm. Pozwalał rozpędzić się do pierwszej setki w 12,1 sekundy i osiągnąć prędkość maksymalną 180km/h, w porównaniu do 160-ciu w 1.4. Można użyć stwierdzenia, że w tym przypadku Fuego zostawiało już daleko w tyle swoją gorszą odmianę. Najbogatsze Fuego nosiły oznaczenia TX/GTX. Tam montowano w fabryce dwulitrowy agregat z wałkiem rozrządu w głowicy. 110KM i moment rzędu 160Nm już tak nie zawstydzały. By rozpędzić się do setki potrzebował już tylko 11s. Auto ze 192km/h hamowały z przodu zamiast zwykłych tarcz lepsze wentylowane. Z tyłu były dalej dostępne archaiczne bębny.


W 1981 roku do oferty dodano 145 konny silnik 2.2L, a w 1982 trafiła pierwsza odmiana z turbodoładowaniem. Było to benzynowe 1.6 OHC. Moc na poziomie 132KM i moment 200Nm. To już było coś. Magiczna bariera 200km/h została osiągnięta. W następnym roku kalendarzowym gamę uzupełnił turbodiesel 2.1TD z rozrządem OHC. Moc 88KM i moment 181Nm pozwalały sprawnie i oszczędnie rozpędzić się do 175km/h.


Wiecie co najbardziej podoba mi się w tej miniaturze? Ten piękny niebieski kolor nadwozia. Drugi, który również przypadł mi do gustu, to brązowy. Niestety Maxichamps, który jest uproszczonym wypustem Minichampsa, nie ma jak ten drugi malowanego wnętrza. I tak niebieskie Fuego w 1:43 miało niebieskie wnętrze, a brązowe miało piękne brązowe tapicerki. Ale po kolei. To, co najbardziej przyciągnęło moją uwagę, to felgi, o których wspomniałem wcześniej. Są bardzo oryginalne. Samochody te miały kilka wzorów obręczy, jednak ten w mojej ocenie jest najlepszy. Były to czternastki, a na nie naciągnięto opony o rozmiarze 185/65 R14 tutaj pomniejszone czterdzieści trzy razy. Jak na tamte lata, to były one nisko profilowe. W dzisiejszych czasach nazwali je byśmy balonami.


Na tylnych błotnikach mojej miniatury widnieje emblemat GTX 2 litres. Mamy więc do czynienia z bogatszą odmianą wyposażenia i jednym z mocniejszych silników benzynowych. Najbardziej charakterystyczny element linii bocznej nadwozia, czyli ryflowane plastikowe listwy także tutaj zdobią sylwetkę Fuego przechodząc w tył karoserii i okalając tylną panoramiczną szybę z wycieraczką, która nie była standardem. Chociaż producent Fuego w skali 1:43 otworzył przednie boczne szyby, to można powiedzieć, że samochód ten był dobrze przeszklony, przez co na pewno kierowca nie narzekał na brak widoczności dookoła pojazdu. Właśnie gdy zajrzymy do środka przez te otwarte szyby dostrzeżemy od razu wspaniałe kubełkowe fotele przednie, które wyglądają jak wyciągnięte z rajdówki. Aż szkoda, że to nie jest Minichamps i ta tapicerka nie jest w kolorze. Ale zaczynam się powtarzać. Kokpit to wystający "kurnik" ze wskaźnikami i zegarami. Kierownica sportowa, ale niestety czteroramienna, choć polotu nie można jej odmówić. Reflektory przednie i tylne zostały perfekcyjnie odtworzone. Wyglądają jak prawdziwe i można się w nie wpatrywać z zadowoleniem, jak w oczy pięknej kobiety. Przednie występują dodatkowo z wycieraczkami i nie są widoczne w nich bolce mocujące. Widać je natomiast w halogenach pod zderzakiem. Są one jednak charakterystycznie dla aut francuskich wykonane z żółtego szkła i świetnie komponują się z kolorem karoserii. Bardzo podoba mi się także super wykonana atrapa chłodnicy z głębią oraz rombem, czyli znaczkiem rozpoznawczym Renault. Tak samo dobrze wykonano plastikowy element podszybia, a wycieraczki, na które skarżą się przeważnie odbiorcy Minichampsa, nie rażą.


Staram się być obiektywny i znaleźć tutaj coś do czego mógł bym się przyczepić, ale nie mogę. Lakier nie ma najdrobniejszej nawet skazy. Żaden z elementów nie jest zalany farbą. Czyżby złoty strzał? Piękna jest ta miniatura i mógł bym dalej ją gloryfikować i zarzucać komplementami. Do kolekcji udało mi się ją pozyskać dzięki Szymonowi, który namówił mnie do wzięcia udziału w akcji zorganizowanej przez forum "Motoshowminiatura" u zagranicznego sprzedawcy. Od razu wskazałem na ten model. Dokupiłem jeszcze dwa inne. Ale cena 115zł za to wspaniałe Fuego już się nie powtórzy. Minichamps? Nie powiedziane, że się na niego nie skuszę. W dodatku w tych dwóch wyjątkowych kolorach.














1 komentarz:

  1. Hola!

    Excelente miniatura!

    En Argentina fue un modelo muy prestigioso, por sus éxitos deportivos. Era una época de oro en el automovilismo autóctono, ya que mucha gente seguía las carreras, domingo tras domingo.

    Acá hubo versiones 2.0 y 2.2. Luego salieron las "GTA" y GTA Max" con unos pocos HP extras.

    Pero lo más importante, fue su historial deportivo.

    Este modelo de Maxichamps, obviamente es muy superior al Ixo de los kioscos.

    Saludos!!!!!

    OdpowiedzUsuń